Z tego powodu, dzień przed zapowiedzianym cudem, pani Santos zaproponowała Łucji, aby obie poszły do spowiedzi, argumentując, że jeżeli nie będzie żadnego cudu ludzie nas zabiją.
Mamo, jeżeli chcesz iść do spowiedzi, ja też mogę pójść, ale nie z tego powodu, jaki podajesz. Nie boję się, aby nas zabili”. Jestem całkowicie pewna, że Piękna Pani dotrzyma jutro swojej obietnicy.
13 października 1917 r. w Cova da Iria zgromadziło się około 70 tysięcy ludzi. Ani brak reakcji duchowieństwa, ani groźby władz świeckich, ani daleka droga, nie powstrzymała ludzi od przybycia do miejsca wyznaczonego przez Maryję. W ostatniej chwili matka Łucji zadecydowała: „Idę i ja. Jeżeli moja córka ma zginąć, niech i ja zginę z nią razem”.
Padał ulewny deszcz, wszędzie były kałuże i błoto. Dzieci z trudem torowały sobie drogę wśród tłumu. Podobnie jak i poprzedniego miesiąca, rozgrywały się wokół wzruszające sceny. Nawet błoto nie przeszkadzało ludziom klękać i w pokornej postawie błagać pastuszków o wstawiennictwo u Matki Najświętszej. Kiedy wizjonerzy przybyli do skalnego dębu, Łucja pod wpływem wewnętrznego natchnienia poprosiła ludzi o zamknięcie parasoli i o odmówienie różańca. Niedługo potem dzieci zobaczyły światło i Maryja ukazała się na dębie.
- Czego Pani ode mnie żąda? - jak zwykle rozpoczęła rozmowę Łucja.
- Chcę, aby zbudowano tu kaplicę na moją cześć. Jestem Matką Bożą Różańcową. Trzeba w dalszym ciągu codziennie odmawiać różaniec. Wojna się skończy i żołnierze powrócą wkrótce do domu.
- Miałam Panią prosić o wiele rzeczy. O uzdrowienie kilku chorych, o nawrócenie grzeszników...
- Jednych uzdrowię, innych nie. Muszą się poprawić. Niech proszą Boga o przebaczenie swoich grzechów. Ze smutnym wyrazem twarzy Matka Najświętsza dodała:
- Niech ludzie już dłużej nie obrażają Boga grzechami, już i tak został bardzo obrażony.
I wtedy właśnie rozchyliła Maryja ręce promieniejące w blasku słonecznym. Gdy się unosiła, Jej własny blask odbijał się wyraźnie od słońca. Wspominając to wydarzenie, Łucja napisała później:
„Oto powód, dlaczego zawołałam, aby ludzie spojrzeli na słońce. Nie było moim zamiarem zwrócenie uwagi pielgrzymów w tym kierunku, gdyż nie zdawałam sobie sprawy z ich obecności. Zrobiłam to jedynie pod wpływem wewnętrznego impulsu, który mnie do tego zmusił. Kiedy Nasza Pani zniknęła w nieskończonej odległości firmamentu, zobaczyliśmy po stronie słońca św. Józefa z Dzieciątkiem Jezus i Matkę Bożą w bieli oraz w niebieskim płaszczu. Zdawało się że św. Józef z Dzieciątkiem błogosławi świat ruchami ręki na kształt krzyża. Krótko potem ta wizja zniknęła i zobaczyliśmy Pana Jezusa z Matką Najświętszą. Miałam wrażenie, że jeszcze widziałam Matkę Boską Karmelitańską."
Chmury rozstąpiły się, a na niebie ukazało się wspaniałe słońce. Wyglądało ono jak srebrny dysk. Można było na nie bez trudu patrzeć, bo zupełnie nie raziło swym blaskiem. Wyglądało jak śnieżna kula obracająca się wokół własnej osi. Potem słońce oderwało się od nieba i zygzakami zaczęło spadać na ziemię. Czasami słońce otaczały krwistoczerwone promienie, to znowu miało ono aureolę żółtą lub purpurową. Wydawało się, że wiruje z ogromną szybkością, że oderwie się od nieboskłonu i runie na ziemię, spalając ją swoimi promieniami.
Ludzie sądzili, że zbliża się koniec świata, padli na kolana i błagali Boga o wybaczenie grzechów. Ci, którzy przybyli, aby ośmieszyć objawienia i żeby - jak mówili - „położyć kres tej farsie rozgrywającej się w Cova da Iria", uwierzyli. Matka Boża uczyniła zapowiedziany cud „aby inni też mogli uwierzyć".